Jej pizda pachniała wolnością. Wilgotną ziemią, pełnym ozonu powietrzem po wiosennej ulewie, trawą ścielącą się po łąkach Rarogonii. Świeżą, gęstą żętycą, w której zawiera się wszystko, co potrzebne do życia. Pachniała tym, co utracił, a przynajmniej jako utracone traktował. Z każdym jej haustem zostawiał z tyłu wuja, kompanię, buchalterię, wszystko, wokół czego się kręcił, w co się zamieniał. Czym rzygał.
Nie, nie zostawiał z tyłu. Przeklinał, porzucał, wypierał się. Przepoczwarzał. Przebijał skorupę iluzji, w której zamknął go los. Rzucał więc wyzwanie całemu światu. Przeznaczeniu. Fatum.
I było to całkiem przyjemne.
- Wejdź we mnie.
Nie była to prośba. Nie był to rozkaz. To była konieczność. Albo przeznaczenie. Tu bunt się kończył i zaczynał. Tu poddawał się wszelkim rozkazom i zachciankom. Bo rezonowały z jego duszą. Bo mógł i chciał, choć nie musiał. Tu nie musiał niczego. Tam wszystko.
Podniósł się. Otwartą dłonią uderzył się w sterczącego kutasa. Bo mógł. Bo nikt mu nie kazał. Zapiekło. Niemal jak za młodu, gdy masturbował się zapamiętale, bez umiaru, do krwi. Wtedy też piekło. Wtedy wszystko było piekłem.
Uderzył raz jeszcze. Uderzył tak, jak uderzał wuj. Otwartą dłonią. Zniewieściale. Choć mocno. A więc piekło.
I jeszcze raz. Bo mógł, bo dowodził swojej męskości. Siły.
- Pojedziesz do Gellonii. Jutro o świcie – rzekł wuj. Stał wsparty dwiema rękami o biurko. Ciężko oddychał.
- Dlaczego?
- Ja nie mogę. Nie mogę wyjeżdżać.
- Dlaczego ja?
- Czas wydorośleć, Teutanazy. Czas wziąć odpowiedzialność.
Była wilgotna, ciepła i jeszcze ciasna. Jak to pizda. Jama, w której spełniała się męskość. W której dojrzewała dorosłość. Za którą brał pełną odpowiedzialność.
Pojechał więc. Bo co miał zrobić? Zbuntować się? Odmówić? Wiedział, że to bez sensu. Że to przekreśli wszystkie jego szanse. Że to niemądre.
Pojechał więc. Pojechał i pierwsze kroki skierował do domostwa swej ciotki w Krezie.
I ruchał. Ruchał aż do utraty tchu.
Cóż to jest...?
Przyznam, że osobliwe.